5 lat temu ukradziono mi tablicę z przodu. Wiem, że nie spadła, bo jak wysiadałem z auta, to patrzyłem i była, a po pół godzinie wracam - czarna dziura. Natychmiast to zgłosiłem telefonicznie, żeby uniknąć zarzutów typu bezgotówkowa obsługa na stacji lub nielimitowane prędkości. Potem protokół z kradzieży na Policji. Przekonywano mnie, że "zgubienie na wertepach" to szybsza i łatwiejsza ścieżka, ale ja odparłem jak wyżej
W urzędzie komunikacji Pani dała się przekonać, że brakuje mi przecież jednej tablicy, a nie dwóch i pokazaliśmy protokół z Policji. Decyzja - dorabianie 1 sztuki. Od tamtej pory jeżdżę z ksero protokołu w dowodzie, do którego dołączyłem późniejsze zawiadomienie o umorzeniu postępowania z powodu, że złodziej się świnia nie zgłosił na Policję i dlatego nie mogli go wykryć (przestraszony zaciskającą się pętlą organów ścigania ukrywa się gdzieś do dziś

).
Z tymi papierkami przeszedłem niejedną kontrolę drogową, które nie trwały dłużej niż zwykle. Byłem 2 razy na wakacjach w Chorwacji i 2 razy na Słowacji. Trzeba było tylko dając dokumenty przy każdej kontroli i na granicy (jak taka jeszcze była

) od razu powiedzieć, że tablice były skradzione i w dowodzie jest protokół. Wtedy kontrola na nie trwa dłużej, niż normalna. Za pierwszym razem tego nie powiedziałem, kamerka u wopisty odczytała tablicę i automatycznie wyświetliła powiadomienie z bazy, że auto na kradzionych numerach jedzie. Czekałem 40 min. na faks z komendy w Warszawie. Jak następnymi razami uprzedzałem o protokole w dowodzie, to powstrzymywali automat przed skanowaniem bazy i problemów nie miałem żadnych.
Czy warto przerejestrować auto? Pewnie ogólnie mniej później wątpliwości, ale na moim przykładzie widać, że da się żyć jakoś z tym piętnem
